Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała

„Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała”

cyt. Jacek Malczewski

Seria obrazów-fotografii, która powstała z bezsilności.

- Przez długi czas obserwowałam to, co dzieje się w Polsce i nie byłam w stanie niczego zmienić. Widziałam, że wszystkie kolejne protesty i strajki nie przynosiły rezultatów, więc w pewnej chwili usiadłam i zdałam sobie sprawę, że najlepsze, co mogę zrobić, to ta wystawa – tłumaczy fotografka Sylwia Makris, na stałe mieszkająca w Monachium.

Cytat z malarza Jacka Malczewskiego przyszedł jej do głowy niemal od razu. – W jakiś sposób naświetlił mi, w którą stronę powinnam działać – wyjaśnia.

Dlatego do swojego projektu zaprosiła ludzi polskiej kultury, którym na co dzień – poza sztuką – bliskie są również sprawy społeczno-polityczne. W gronie, które przyjęło zaproszenie fotografki, znaleźli się, między innymi: Olga Tokarczuk, Jerzy Owsiak, Adam Nergal Darski, Tomasz Organek, Dorota Kolak, Czesław Mozil i Natalia Grosiak, a także działaczka feministyczna Katarzyna Bratkowska.

- Widziałam, jak wiele osób się poddaje i gaśnie w nich nadzieja na zmianę polskiej rzeczywistości. W Niemczech znajomi, którzy tu mieszkają, zaczęli wymieniać paszporty. Stwierdzili, że już nigdy nie będą wracać do Polski. Mnie także do tego namawiali. Mówili, żebym dała sobie już spokój – wspomina autorka.

Mimo to, fotografka postanowiła walczyć dalej, w sposób, w jaki potrafi najlepiej – obrazem. Swoich bohaterów przedstawiła na zdjęciach inspirowanych najlepszym polskim malarstwem. Znalazły się wśród nich prace, między innymi Rafała Malczewskiego, Eugeniusza Żaka czy Józefa Mehoffera.

- Od początku zależało mi na tym, aby pokazać, że mimo niełatwej sytuacji i wielu złych rzeczy, które dzieją się teraz w Polsce, ciągle jest tu wielu fantastycznych ludzi, którzy robią niesamowite rzeczy, cały czas walczą i nie zamierzają się poddawać – podkreśla Makris.

Każda z fotografii ma własną historię i przekaz, ale wszystkie przyglądają się aktualnym i istotnym zagadnieniom, jak depresja, tolerancja, wiara, emigracja czy wartość sztuki. Razem tworzą piękny, choć momentami trudny obraz tego, nad czym, jako społeczeństwo musimy pracować. Jednocześnie przypominając o tym, jak wspaniała jest polska kultura, ile jej zawdzięczamy i jak wiele cały czas możemy z niej czerpać.

Teksty: Estera Prugar
Tłumaczenie angielskie: Michał Majkowski

Exhibitions

12-31.07.2022 Kunsthalle München
29.07 - 31.08 2021 Pol’and’rock - Makowice
6.08 - 15.08 2021 Gdańsk Plenum
6.10 - 10.10 2021 All About Freedom Festival - Europejskie Centrum Solidarności

„Leon Wyczółkowski", Jacek Malczewski - Jurek Owsiak

„Portret Leona Wyczółkowskiego” został namalowany przez Jacka Malczewskiego około 1895 roku. Pierwszy uznawany jest za jednego z czołowych przedstawicieli Młodej Polski, a drugi – za wybitnego i czołowego przedstawiciela polskiego symbolizmu przełomu XIX i XX wieku.

Poznali się w Krakowie, choć obaj pochodzili z Mazowsza. Starszy o dwa lata Wyczółkowski edukację artystyczną rozpoczął w warszawskiej Klasie Rysunkowej, gdzie po dwóch latach zamienił zajęcia w klasie Antoniego Kamieńskiego i Rafała Hadziewicza na naukę u Wojciecha Gersona, u którego kształcił się, między innymi Józef Chełmoński. Gerson w swoim malarstwie obrał kierunek realistyczny i skupił się na tematyce historycznej i religijnej. To pod jego wpływem Wyczółkowski namalował serię obrazów przedstawiających świętych, a jeden z nich „Święty Kazimierz i Jan Długosz” został wystawiony w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie, co stało się pierwszym artystycznym sukcesem 21-letniego wówczas malarza.

- Wyczółkowski na obrazie Malczewskiego jest namalowany, ale także nakreślony ołówkiem, przez co daje efekt jednocześnie skończonego i ciągle tworzonego dzieła. Skojarzyło mi się to z działalnością Jurka Owsiaka - stworzył piękne rzeczy, które nie tylko działają od lat, ale również cały czas się rozwijają i będą trwać „do końca świata i jeden dzień dłużej” – tłumaczy fotografka Sylwia Makris.

Jacek Malczewski do dziś pozostaje jednym z najbardziej uznanych artystów w historii polskiego malarstwa. Jego zainteresowania krążyły wokół kilku tematów, które cały czas ewoluowały, ujmowane z różnych perspektyw, badając i wyciągając na zewnątrz kolejne aspekty tego samego zagadnienia. Ten sam motyw przewijał się przez jego pracę w różnych wariacjach.

Namalował setki portretów, wśród których szczególnie wyróżnia się grupa tych, na których wiernie oddana postać modela lub modelki zajmuje największą część pierwszego planu, przez co stwarza iluzję, dzięki której odbiorca może poczuć fizyczną obecność bohatera. W ten sposób ożywiając zamknięte w obrazie życie.

Po śmierci ojca w 1884 roku, w twórczości Malczewskiego zaczął pojawiać się powracający motyw śmierci. Rok później wyjechał do Monachium, a po kolejnych dwóch latach ożenił się z Marią Gralewską, córką aptekarza pochodzącą z Krakowa. Małżeństwo miał dwoje dzieci: córkę Julię oraz syna Rafała, który później poszedł w ślady ojca i został również uznanym malarzem. Przez wiele lat angażował się w pracę pedagogiczną, ale także w działalność edukacyjną – jako współzałożyciel Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka”, chciał poprawić – obniżający się jego zdaniem - poziom prezentowanej w Polsce sztuki, jak również „przyczynić się do powiększenia życia artystycznego w kraju”, co zostało wpisane do celów Towarzystwa.

„Jest to głęboki poeta i ogromny, do samego dna oryginalny talent malarski, złączeni w jednym człowieku. Niekiedy przychodzi żałować, że z tej głębokiej poezji, z tego bogactwa myśli i uczuć nie można znać nic więcej nad to, co z wielkim talentem, lecz zacieśnionymi środkami malarstwa, ukazują jego obrazy” – pisał o Jacku Malczewskim Stanisław Witkiewicz-ojciec. Lata później malarstwo syna artysty, Rafała Malczewskiego z podobnym podziwem recenzował Witkacy.

Sam Malczewski-ojciec mówił o sobie, że „gdyby nie był Polakiem, nie byłbym artystą”, a swoim studentom, gdy pewnego dnia wychodzili od niego po konsultacjach malarskich, miał doradzić: „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała”.

tekst: Estera Prugar

„Portret podwójny", Sleńdziński Ludomir - Jurek i Lidia Owsiak

Polski malarz, rzeźbiarz i pedagog; dziekan i prodziekan Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie (1929-1939) oraz rektor Politechniki Krakowskiej (1948–1956) - Ludomir Sleńdziński urodził się 1889 roku w Wilnie.

Mając 20 lat rozpoczął naukę w Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu, gdzie po sześciu latach studiów otrzymał dyplom. Do rodzinnego miasta powrócił dopiero po 11 latach w 1920 roku, już jako znana postać świata artystycznego. Przyjął pozycję nauczyciela w jednym z gimnazjów, a także zorganizował Wileńskie Towarzystwo Artystów Plastyków.

W 1924 roku, na otwarciu wystawy środowiska wileńskiego w Warszawie, Sleńdziński poznał Irenę Dobrowolską. Mimo tego, że para spędziła ze sobą niewiele czasu, gdyż artysta niedługo po ich spotkaniu, wyjechał do Włoch, uczucie między nimi było na tyle silne, że po powrocie malarz oświadczył się ukochanej przed obrazem Jana Matejki, pod tytułem „Batory pod Pskowem” w warszawskiej Zachęcie.

- Szukając obrazów dla innych bohaterów projektu „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała”, natknęłam się na „Portret podwójny (Artysta z żoną)” Sleńdzińskiego i bez zastanawiania się, od razu wiedziałam, że to muszą być Jurek i Lidia – przyznaje Sylwia Makris. Fotografka uwieczniła na swoim obrazie Jerzego Owsiaka wraz z żoną Lidią Niedźwiedzką-Owsiak.

Nawet po oświadczynach, Dobrowolskiej i Sleńdzińskiemu nie dane było spędzić wielu wspólnych chwil – młody twórca miał kolejną zaplanowaną podróż, tym razem do Paryża. Będąc we Francji, prawie codziennie pisał do narzeczonej, której wizerunek już wtedy zaczął uwieczniać na swoich obrazach. W tym okresie powstał, między innymi „Portret żony z obrączką w niebieskim bereci”, za który trzy lata później twórca otrzymał nagrodę Akademii Umiejętności, a praca do dziś nazywana jest „białostocką Moną Lisą”.

- Popatrzyłam na „Portret podwójny” i pomyślałam o jedności dwojga ludzi. Pani Lidia cały czas jest przy Jurku, choć może wydawać się mniej widoczna, ale tak naprawdę wszystko, co oni robią – robią razem. Jest w tym wielka moc współpracy, a także wzajemnego wsparcia – opowiada Makris.

Małżeństwo Sleńdzińskich osiadło w Wilnie. W czasie II wojny światowej, malarz wraz z rodziną został wyrzucony z mieszkania, aresztowany, a w 1943 roku osadzony wraz z innymi wybitnymi wilnianami w obozie ciężkich robót w Prawieniszkach na terenie dzisiejszej Litwy.

Po wojnie artysta podjął decyzję o przeprowadzce do Krakowa, gdzie związał się z Wydziałem Architektury i objął katedrę rysunku i rzeźby, a dziewięć lata później – w 1954 roku – mianowano go pierwszym rektorem Politechniki Krakowskiej. Funkcję te sprawował sześć lat, zanim przeszedł na emeryturę, na której całkowicie poświęcił się tworzeniu.

Malarz pochodził z wielopokoleniowej rodziny artystycznej. Jego pradziadkiem Aleksandra Sleńdziński – również malarza i nauczyciela rysunku, który wykazywał się także talentem muzycznym i grywał na flecie węgierskim. Jego umiejętności odziedziczył jeden z trzech synów, Wincent, który uczył się również muzyki. Po ślubie przejął opiekę nad dziećmi swojej żony Anny z jej pierwszego i drugiego małżeństwa, a następnie para doczekała się dwójki własnych dzieci: córki Johanny oraz najmłodszego syna – Ludomira.

Artysta i jego żona doczekali się jednego dziecka, córki Julitty Anny, która – jako pierwsza – w pełni wykorzystała rodzinne predyspozycje muzyczne. Ukończyła szkołę muzyczną im. Mieczysława Karłowicza w Wilnie i została pianistką, a także zdobywczynią wyróżnienia na Konkursie Chopinowskim w 1949 roku.

tekst: Estera Prugar

„Dziwny ogród”, Józef Mehoffer – Natalia Grosiak

Jedno z najbardziej rozpoznawalnych dzieł Józefa Mehoffera, pod tytułem "Dziwny ogród” zaczęło powstawać w 1902 roku, w Siedlcu niedaleko Krakowa, gdzie malarz wypoczywał wraz z rodziną, jednak ostatecznie obraz został ukończony dopiero rok później. Widać na nim trzy postacie: żonę artysty, malarkę Jadwigę, ich dwuletniego synka Zbigniewa oraz opiekunkę dziecka.

- W nowej wersji „Dziwnego ogrodu” występuję z moimi córkami, które dostaną po mnie w spadku ten świat – wyjaśnia wokalistka i autorka tekstów Natalia Grosiak.

Wizerunek Jadwigi Mehofferowej znaleźć można na wielu obrazach jej męża. Para poznała się w 1984 roku w Paryżu, gdzie – jeszcze wtedy - Radzim-Janakowska przebywała ze swoją siostrą Wandą. Wcześniej obie ukończyły studia malarskie w Monachium, jednak młodszej z sióstr bliżej było do muzyki, podczas gdy Jadwiga pozostała przy malowaniu.

Natalia Grosiak przyznaje, że ucieszyła się z zaproszenia do projektu „Malujecie tak, aby Polska zmartwychwstała”. - Jestem fanką jej twórczości, a poza tym, gdy opowiedziała mi o projekcie pomyślałam sobie, że to będzie coś wielkiego. Jak można odświeżyć znaczenie polskiego malarstwa? Nawiązując do niego i interpretując je od nowa. Wspaniale – podkreśla wokalistka.

Mehoffer studiował w Krakowie pod kierunkiem Jana Matejki i Władysława Łuszczkiewicza. Wspólnie ze Stanisławem Wyspiańskim wykonał zaprojektowaną przez Matejkę polichromię wnętrz kościoła Mariackiego na krakowskim Rynku. Przejawiał również, niespotykany w tamtym czasie w Polsce, talent dekoratorski. Podczas pobytu we Francji, zafascynowały go witraże, co zaowocowało tym, że 1985 roku wygrał międzynarodowy konkurs na zespół witraży gotyckiej kolegiaty św. Mikołaja we Fryburgu w Szwajcarii, w rezultacie czego zaprojektował tam trzynaście wielkich kompozycji.

Gdy malował „Dziwny obraz” był już uznanym artystą. Ukończone dzieło pokazywano później, między innymi w Wiedniu, Monachium i w Stanach Zjednoczonych. Od strony kompozycyjnej, płótno ukazuje fragment ogrodu w taki sposób, który pozwala odbiorcom zajrzeć w jego głąb, jednocześnie nie pokazując zbyt wiele, ponieważ nie widać na nim nawet nieba.

- Sylwia wiedziała, że może do mnie przyjść z tematem ekologii, ponieważ jestem na tym punkcie szczególnie wrażliwa. W końcu pod wpływem depresji klimatycznej, dwa lata temu kupiłam działkę rolną, aby ja zalesić, by zostawić po sobie moim dzieciom cokolwiek dobrego – tłumaczy Grosiak.

Niepasującym do reszty elementem oryginalnego obrazu jest bez wątpienia ważka, która znajduje się na jego szczycie. Zarówno sam owad, jak również sposób jego przedstawienia znacznie odbiegają od reszt działa, które – choć baśniowe – namalowane zostało w sposób niezwykle realistyczny, z ogromną dbałością o szczegóły. Jednak sama ważka stylem przypomina bardziej, tak lubiane przez Mehoffer witraże.

Według niektórych krytyków, owad może symbolizować samego artystę - unosi się ponad bohaterami obrazu, którzy zdają się go nie dostrzegać, gdy on ich obserwuje. Dodatkowo, w wielu kulturach ważki mają szeroką symbolikę - najczęściej kojarzone są z symbolem nieśmiertelności , odnowy i nieskończoności. Możliwe, że autor umieścił ją tam, by w ten sposób czuwała nad jego bliskimi.

- Co zostawimy po sobie naszym dzieciom? Znikające z polskiej mapy lasy, rozkopane rowy, wyrżnięte drzewa, poprzewracane korzenie, betonowe rynki miast, gdzie niegdyś rosły dwustuletnie dęby. Mam nadzieję, że tak nie będzie, że to tylko zły sen – przyznaje Natalia Grosiak.

tekst: Estera Prugar

„Portret żony na tle Pegaza”, Józef Mehoffer – Dorota Kolak

Urodził się w 1869 roku na ziemiach Galicji (dzisiejszym Podkarpaciu), jako jedno z pięciorga dzieci rodziny spolonizowanych austriackich urzędników – jego ojciec Wilhelm był radcą Sądu Krajowego. Józef Mehoffer był uczniem Jana Matejki, który przedstawił mu mecenasa sztuki Zygmunta Pusłowskiego, a ten wspierał młodego malarza, między innymi zapraszając go swojego pałacu w Czarkowach, gdzie funkcjonował swojego rodzaju salon artystyczno-politycznym, w którym bywali najbardziej uznani przedstawiciele świata sztuki.

- Jako mała dziewczynka spędzałam z mamą bardzo dużo czasu w muzeach, więc większość z prac, które zostały zinterpretowane w projekcie „Malujcie tak, by Polska zmartwychwstała” była mi znana i w jakiś sposób bliska – tłumaczy Dorota Kolak, która wcieliła się w Janinę Jankowską na fotografii inspirowanej „Portretem żony na tle Pegaza” Mehoffera.

Artysta zajmował się wieloma dziedzinami, począwszy od grafiki artystycznej, przechodząc przez malarstwo sztalugowe, aż po portrety kredkowe. Uznany za mistrza secesyjnej dekoracyjności, ilustrował również książki, a także projektował afisze, znaki towarowe i banknoty. Zapisał się w historii jako jedna z najbardziej wyrazistych postaci Młodej Polski.

Dorota Kolak przyznaje, że czasami chciałaby urodzić się w tamtej epoce. – Oczywiście, bliżej środka niż wybuchu II wojny światowej, ale jest to okres bez wątpienia bardzo mi bliski, również ze względu na malarstwo – dodaje.

Józef Mehoffer był jednym z założycieli Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka”, które działało w Krakowie w latach 1897-1950, a powstało w ramach sprzeciwu artystów wobec stale obniżającemu się poziomowi wystaw krakowskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych i warszawskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Celem, który obrali sobie członkowie Towarzystwa, wpisanego nawet w jego status, było „przyczynienie się do powiększenia życia artystycznego w kraju”.

- Nie chciałabym używać górnolotnych słów i mówić, że sztuka może nas uratować, ale na pewno może nas uwrażliwić i zawsze to robiła. Myślę tutaj o wielu jej formach: malarstwie, ale również
muzyce, teatrze czy tańcu. Jeśli ludzie będą chcieli obcować ze sztuką, to częściej pojawią się w nich refleksje na wiele tematów, które mogą wydawać się dziś zapomniane czy nieważne. A nawet unieważnione w sensie politycznym – tłumaczy aktorka.

Zwraca również uwagę na to, że obecnie więcej uwagi poświęca się, na przykład sportowi. – Nie mam nic przeciwko temu, ale myślę, że to wypełnia inną niższe. Sztuka naprawdę ma tyle form i jest w niej tyle emocji, że każdy może znaleźć w niej coś dla siebie, nawet jeśli nie był wcześniej uczony obcowania z nią – przekonuje.

Towarzystwo Artystów Polskich „Sztuka” skupiło się na organizowaniu wystaw, które miały przede wszystkim odróżniać się od przeciętnego poziomu, prezentowanego w innych miejscach. Każda z prac, które pojawiły się na takiej wystawie była kwalifikowana przez specjalną komisję. Józef Mehoffer zmarł na gruźlicę cztery lata przed oficjalnym rozwiązaniem „Sztuki”, a w jego krakowskim mieszkaniu przy ulicy Krupniczej 26 powstało muzeum poświęcone twórczości artysty.

- Sztuka zawsze mówi o inności i o wartości indywidualnego postrzegania świata. Do tego namawia - i to wydaje mi się być najbardziej istotne dla dzisiejszych czasów - do szeroko pojętej tolerancji. Poza tym, ona zawsze wyprzedza swój czas i palcem wskazuje odbiorcom to, na co warto zwrócić uwagę – podkreśla Dorota Kolak.

tekst: Estera Prugar

„Na jednej strunie”, Jacek Malczewski – Arkadiusz Jakubik

Jacek Malczewski był wybitnym malarzem, jednym z głównych przedstawicieli symbolizmu w polskim malarstwie przełomu XIX i XX wieku Mając zaledwie 17 lat przeniósł się z Mazowsza do Krakowa, gdzie rozpoczął naukę w gimnazjum i został wolnym słuchaczem Szkoły Sztuk Pięknych, gdzie – na prośbę Jana Matejki – rozpoczął studia jeszcze przed ukończeniem wcześniejszej edukacji.

- Wzięcie na warsztat naszych malarskich klasyków i nadanie ich obrazom nowych znaczeń poprzez transpozycję czy zmianę kontekstu sprawiło, że klasyka stała się inspiracją do zabierania głosu w rzeczach istotnych dla naszej współczesności, dyskusji o problemach, z którymi musimy zmierzyć się dzisiaj – mówi o projekcie „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała” Arkadiusz Jakubik. Aktor, reżyser, scenarzysta, a także muzyk wcielił się w postać samego Malczewskiego w zdjęciu inspirowanym obrazem „Na jednej strunie”.

Malarz często osadzał się w roli głównego bohatera swoich prac. W jego autoportretach można dostrzec przekonanie o specjalnej roli artystów w społeczeństwie – wykorzystał do tego liczne rycerskie atrybuty, a także wyjątkowe tła, które dodawały obrazom głębszego kontekstu.

- Najbardziej zaciekawiła mnie szeroko rozumiana transgresja tego projektu. Maria Janion z pewnością byłaby jego ogromną admiratorką. Oryginalny pomysł, artystyczna odwaga i bezkompromisowość Sylwii Makris dały jej obrazom możliwość przekraczania barier społecznych i kulturowych – przekonuje Jakubik.

Malując „Na jednej strunie”, Malczewski nawiązywał w swojej pracy do poematu Juliusza Słowackiego pod tytułem „Anhelli” – utworu przepełnionego pesymizmem, związanym z przyszłą wizją polskiej walki o niepodległość oraz emigracji. Świadczą o tym towarzyszące głównemu bohaterowi, wizerunki anielicy Eloe i Ellenai – młodej kobiety, byłej zbrodniarki, która pod wpływem bolesnych przeżyć postanowiła wrócić na ścieżkę dobra i stała się wierną towarzyszką głównego bohatera poematu, a jej śmierć była powodem jego wielkiego cierpienia. Malczewski wielokrotnie oddawał w swojej twórczości hołd dziełom Słowackiego, tworząc ilustracje to trzech z nich: „Lilli Wenedy”, „Balladyny” i właśnie „Anhellego”.

- „Na jednej strunie” to dla mnie wołanie o dialog. Prośba o wspólne granie na jednej polskiej strunie. Zawsze powtarzam, że nie interesuje mnie to kto jakie wyznaje poglądy polityczne, do jakiego chodzi kościoła czy na kogo głosuje w wyborach. Najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy Polakami. Mamy wspólną historię, dziedzictwo i tożsamość kulturową. Ja jestem z tego dumny i wierzę, że można ze sobą rozmawiać, szanować się, przyjaźnić, mimo różnic światopoglądowych – zapewnia Jakubik.

Dodaje, że jedną ze strun, które powinna nas łączyć jest także muzyka. – Dla mnie taką „struną” jest też mój zespół Dr Misio, który jest patchworkiem różnych poglądów, postaw życiowych czy wartości. Jest metaforycznym obrazem Polski, która z naszych różnic potrafi zrobić wartość. Nie możemy zapomnieć tylko o jednej rzeczy, że musimy się nawzajem szanować i akceptować prawo do wolności każdego z nas – podkreśla artysta.

tekst: Estera Prugar

„Szulerzy”, Feliks Pęczarski – Olaf Deriglasoff, Arkadiusz Jakubik

Feliks Pęczarski urodził się w Warszawie, prawdopodobnie w roku 1804. W wieku 14 lat trafił do Instytutu Głuchoniemych, gdzie mieszkał aż do 17 roku życia. Mimo niepełnosprawności, uczył się na Oddziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie studiował malarstwo oraz sztychlarstwo, czyli techniki graficznej polegającej na wykonywaniu rycin w metalowej płycie.

- Wychowałem się w domu pełnym albumów z reprodukcjami, przesyconym zapachem farb olejnych i terpentyny. Wykonane przez Sylwię Makris interpretacje dzieł wielkich mistrzów zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. W szczególności ze względu na fakt, iż interpretacje owe nadają tym ogólnie znanym obrazom zupełnie nowe, niezwykle aktualne znaczenie – mówi Olaf Deriglasoff. Muzyk, kompozytor, autor tekstów oraz producent muzyczny wcielił się w jedną z dwóch postaci jednego z najbardziej znanych dzieł Pęczarskiego „Szulerzy”.

Malarz rozpoczynał karierę od obrazów religijnych i portretów, jednak to scenki rodzajowe na płótnie przyniosły mu największą sławę. Głuchoniemy twórca skupiał się na postaciach z marginesu życia społecznego: uwieczniał przedstawicieli półświatka czy osoby uznawane przez większość za dziwaków. Stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli stylu biedermeier w polskim malarstwie – określanego jako sztukę mieszczan dla mieszczan, który w Europie rozwinął się w pierwszej połowie XIX wieku, głównie na terenie Niemiec i Austrii.

Mimo satyrycznego wydźwięku, obrazy Pęczarskiego nie są pozbawione element dydaktycznego. Groteska w jego pracach ma pokazywać realne problemy, a sposób malowania przez niego postaci nierzadko przywołuje na myśl senne koszmary.

- „Szulerzy przy świecach” to dla mnie niezgoda i złość na odwieczny porządek świata, którym rządzą pieniądze. To niezgoda na rządy cwaniaków i lichwiarzy, którzy myślą tylko o tym, żeby jak najszybciej dopchać się do koryta. Ludzie i ich problemy nie mają dla nich żadnego znaczenia. To niezgoda na wszechpotężną władzę międzynarodowych korporacji, które w imię mamony funkcjonują ponad społeczeństwami, ponad ludźmi – tłumaczy Arkadiusz Jakubik, drugi z szulerów na obrazie w interpretacji Sylwii Makris.

Zgadza się z nim Olaf Deriglasoff. – Na pierwszy rzut oka ten obraz może być zwykłym portretem pary oszustów, czy fałszerzy. Dla mnie jednak, szczególnie w kontekście całej wystawy i pozostałych prac Sylwii, to zobrazowanie przedstawicieli odwiecznej złodziejskiej kasty, chciwych ludzi żyjących kosztem innych, z chorą lubością czyniących zło słabszym i bezbronnym, w dzisiejszych czasach często będących przedstawicielami wielkich korporacji i systemów politycznych – podkreśla artysta.

Silna ekspresja postaci malarza - w mimice twarzy oraz gestykulacji – była tłumaczona przez niektórych krytyków również jego niepełnosprawnością. Inni zwracali uwagę na mizantropię, której trudno nie zauważyć w działach artysty – przedstawieni bohaterowie raczej nie cieszyli się jego sympatią. Ponadto większość z nich posiada cechy, których źródłem należałoby dopatrywać się w niezmiennej symbolice, wykorzystywanej już w XVI wieku przez twórców niderlandzkich, którzy przedstawiali bankierów i lichwiarzy, jako przestrogę przed uwielbieniem dla mamony.

- Rządy i korporacje to współcześni szulerzy i oszuści Pęczarskiego. Trzeba im patrzeć cały czas na ręce, bo w ich lichwiarskim DNA od zawsze jest wpisane kłamstwo, wyzysk i ograniczanie naszej wolności – zaznacza Jakubik.

tekst: Estera Prugar

„Cnotliwa niewiasta”, autor nieznany – Katarzyna Bratkowska

„Cnotliwa niewiasta” prawdopodobnie pochodzi z 1494 roku i została ufundowana przez rycerza Zakonu Krzyżackiego Ivana von Coztenbacha. Do dziś patrzy na odwiedzających ze ścian bazyliki konkatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kołobrzegu.

- Ten wizerunek jest tak egzotyczny i odległy czasowo, że aż zabawny. A ilu wciąż mamy inkwizytorów, którzy najchętniej wrzuciliby nas, kobiety w zakluczenia tego obrazu: za aborcję, za akcję „Me Too”, za mówienie o przemocy, za brak pokory wobec mądrości „dziadersów”… Ciągle są i cały czas wiele z tych inkwizycyjnych cech żyje w wielu z nas – mówi Katarzyna Bratkowska. Krytyczka literacka, feministka i aktywistka wcieliła się w postać „Cnotliwej niewiasty” w interpretacji Sylwii Makris.

Oryginalny średniowieczny wizerunek kobiety, przedstawia ją z kłódką na ustach, kluczami w uszach, trzymającą w lewej ręce wrzeciono i dzbanek i kopytami zamiast stóp. Obok jej głowy, przy wyciągniętej prawej dłoni znajduje się wizerunek ukrzyżowanego Chrystusa, a przy niej siedzi gołąbek. Jej suknia związana jest w pasie wężem. Według wielu interpretacji, przedstawione na obrazie atrybuty miał z jednej strony pokazywać zasady, którymi powinny kierować się kobiety, jednocześnie podkreślając ich nieczystość i powiązania z szatanem.

W wizji autora, cnotliwa niewiasta winna być milcząca, posłuszna, pobożna, pracowita i gotowa służyć mężczyźnie, z zawsze przygotowanym dzbankiem trunku. Tylko wtedy będzie mogła powstrzymać działanie zła, które i tak w niej jest, na wzór biblijnej Ewy, która dała przekonać się wężowi na zerwanie jabłka z „Drzewa poznania dobra i zła”, co – w kulturze chrześcijańskiej – na zawsze związało jej płeć z diabłem. Stosowanie się do zasad przedstawionych na malunku, mogło uchronić kobiety, na przykład przed oskarżeniem o czary i spłonięciem na stosie.

- Nawet w ostatnich tygodniach pouczono nas o cnotach niewieścich, a nawet inkryminowano stowarzyszenie kobiece, jako sabat czarownic. Te wydarzenia rymują się z oryginałem obrazu w sposób porażający. Te z nas, które dostrzegają i mówią o opresjach niezmiennie budzą w niektórych reakcje inkwizycyjne – zwraca uwagę Bratkowska.

Podkreśla przy tym, że współczesne kobiety nie pozostają obojętne wobec tego, co dzieje się w ich sprawie. - Opór jest coraz silniejszy. Nasz tradycyjny wzorzec osobowy zbudowano na zaprzeczeniach: niesłysząca, nie mówiąca, nie wiedząca, czyli nie-wiasta. Niewiasta to rewers wiedźmy – wiedzącej, słyszącej i mówiącej. Jest nas takich coraz więcej, i coraz więcej kobiet odkrywa w sobie coraz więcej z cech wiedźmy – zapewnia współzałożycielka Porozumienia Kobiet 8 Marca.

tekst: Estera Prugar

„Spowiedź", Wlastimil Hofman - Jacek Krawczyk, Michał Janiszewski

Jan Stanisławski, jeden z głównych przedstawicieli polskiego modernizmu w sztuce, tak mówił o Wlastimilanie Hofmanie: „To jest malarz, który ma talent, ale teraz w XX wieku, maluje takie Chrystusiki”.

Współcześnie na te zarzuty odpowiedział pisarz Waldemar Łysiak, twórca ośmiotomowego dzieła „Malarstwo białego człowieka”, który nazwał Hofmana „artystą zdumiewającym”.

„Jak żaden inny malarz podzielił się na dwóch rażąco różnych Hofmanów. Do mniej więcej 35 roku życia malował bardzo dobrze, a czasami genialnie, by później już nieprzerwanie, aż do zgonu, uprawiać pacykarstwo…” – kontynuował Łysiak. Jednak to właśnie w tym pierwszym okresie powstała „Spowiedź”, która w 1906 roku, jako pierwsza przyniosła malarzowi rozgłos po tym, jak wystawiono ją w warszawskiej Zachęcie.

- Hoffman malował postać Jezusa w sposób przypominające rzeźby wystrugane w drewnie. Przy tworzeniu interpretacji, celowo odwróciłam sytuację przedstawioną na oryginalnym obrazie: zamiast człowieka przychodzącego wyspowiadać się Chrystusowi, pokazałam osobę całującą po rękach sugestywnie wyglądającego, współczesnego przedstawiciela kościoła – wyjaśnia fotografka Sylwia Makris.

Podobno bezpośrednią inspiracją do namalowania „Spowiedzi” była przydrożna figura, którą malarz zaczął szkicować podczas swojego pobytu na Podhalu. Przypomniał sobie o rysunku już po powrocie do swojej krakowskiej pracowni, kiedy spotkał się ze starcem, który miał pozować do jego obrazu.

Po wystawieniu obrazu w Zachęcie, anonimowy krytyk skomentował dzieło Hofmana na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, interpretując je jako przedstawienie „z jednej strony drewniany świątek upadającego Chrystusa, z drugiej – postać upadającego starca”.

Sam artysta zdawał się być bardzo związany z obrazem, którego namalował kilkadziesiąt wersji. „W obrazie Spowiedź realistycznie ujęta postać chłopa klęczy wśród pól przy konfesjonale zbitym z desek, w którym zasiadł frasobliwy Chrystus. Z ludowej wyobraźni malarz zaczerpnął zdolność ożywiania figur przydrożnych świątków. Nieporadnie wyrzeźbiony Chrystus wsłuchuje się w słowa spowiedzi wędrowca. Obaj wynędzniali, obaj cierpiący, bliscy sobie jak bracia, którzy stykają się czołami przez deskę konfesjonału” – napisali Irena i Łukasz Kossakowscy w książce „Malarstwo Polskie. Symbolizm i Młoda Polska”.

- To jedyny obraz na całej wystawie, przy którym skupiłam się przede wszystkim na samym przekazie. Dlatego też zaprosiłam do wystąpienia na nim osoby, które najbardziej odpowiadały mojej wizji pod względem fizycznym – tłumaczy Makris.

Prywatnie Hofamn był człowiekiem głęboko wierzącym, który traktował malarstwo jako służbę Bogu. Kilka lat po powstaniu oryginalnej „Spowiedzi”, malarz odnotował w swoim pamiętniku: „Moja sztuka rozwija się naokoło modlitwy, naokoło zetknięcia się ducha ludzkiego z Bogiem”. W „Wlastimilówce” – domu w Szklarskiej Porębie, gdzie osiadł po II wojnie światowej razem z żoną Adą – do dziś znajduje się jego pokaźna kolekcja drewnianych figurek świętych.

Fotografka przyznaje, że uwielbia stare budowle kościelne oraz sztukę, która dzięki kościołowi powstała. – Wiele wspaniałej architektury, obrazów i rzeźb zawdzięczamy kościołowi katolickiemu i zdaję sobie z tego sprawę, a jednocześnie nie mogę podziękować za to jego przedstawicielom, ponieważ– żeby to wszystko stworzyć - wykorzystywali ludzką naiwność i głupotę – podkreśla Makris.

tekst: Estera Prugar

„Portret ojca”, Rafał Malczewski - Lulla La Polaca

- Pierwsze, co zainteresowało mnie w projekcie „Malujcie Polskę tak, by zmartwychwstała”, to piękne malarstwo, które go zainspirowało – mówi Andrzej Szwan, czyli Lulla – najstarsza polska drag queen, bohaterka zdjęcia inspirowanego „Portretem ojca” Rafała Malczewskiego.

Obraz powstał około 1925 roku i jest jednym z wielu, na których artysta uwiecznił swojego ojca, znanego malarza Jacka Malczewskiego, na kilka lat przed jego śmiercią.

Syn nie miał planów, aby iść w ślady ojca. Ledwie ukończył gimnazjum, a w 1910 roku wyjechał do Wiednia, gdzie przez kilka lat studiował na różnych kierunkach. W rozmowie ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem przyznał, że malarstwa uczył się w sposób naturalny od ojca, którego już za życia uznawano za wielkiego symbolistę i wizjonera modernizmu. Jacek Malczewski wielokrotnie uwieczniał na płótnie swojego syna, a ten nie pozostawał mu dłużny - malował wizerunek ojca od najmłodszych lat. To samoistne obcowanie ze sztuką, sprawiło, że Rafał Malczewski wypracował swój własny, niepowtarzalny język malarstwa, który nie pozwalał na zakwalifikowanie jego dzieł do konkretnego gatunku.

- Postać ojca jest dla mnie obrazem kogoś, kto już coś w życiu przeżył, czegoś dokonał i teraz zastanawia się nad tym, czy to wszystko było zgodne z nim, a może o czymś zapomniał, coś mu nie wyszło lub popełnił jakiś błąd – tłumaczy Lulla.
Jak przyznaje, czuje się w pewnym sposób rodzicem polskiej sceny drag queen. W 2021 roku brał udział w warszawskiej i poznańskiej Paradzie Równości. – Uznałem, że powinien teraz pojawiać się na tych wydarzeniach cyklicznie. Myślę, że jest to moim obowiązkiem, aby promować to, co robię dopóki starczy sił i zdrowia, bo nie spodziewałem się takich aplauzów po moich występach, a zgotowano mi wielką owację w tłumie młodych ludzi, co jest bardzo ważne. Po zejściu ze sceny podeszło do mnie wiele osób, które chciały rozmawiać i dowiedzieć się o tym, jak to było kiedyś – podkreśla.

„Do prac Malczewskiego nie można zastosować pojęcia pewnej transpozycji tego, co się normalnie widzi – jest to raczej świat połknięty, strawiony i przedstawiony w przestrzeni innej struktury” – tak opisywał twórczość przyjaciela Witkacy, w swoim trzyczęściowym studium, które przedstawił przy okazji wystawy z udziałem Malczewskiego w Zakopanem w 1924 roku. „Na razie tkwi w tym, co można by nazwać poszukiwaniem dziwności w pospolitości. Ale dziwność ta nie jest jeszcze rzędu metafizycznego (...). U Malczewskiego jest to raczej akcentowanie drobnych dziwnostek życiowych, dysproporcji człowieka i natury, niesamowitego uroku wulgarnego, bezmyślnego istnienia w jakichś zapadłych dziurach, w których myślące istoty przez głupotę codziennych zajęć i nałogów upodabniają się do małżów i polipów; na tym tle przebłyski „innego świata” wywołane nadmiarem nudy i udręki” – kontynuował Witkiewicz, z którym Malczewski współpracował w Teatrze Formistyczny, gdzie tworzył scenografie, projektował plakaty i okładki, a także pisał w latach 1925-1927.

Niemal sto lat później, latem 2021 roku, w kultowej kawiarni Amatorska, znajdującej się na warszawskiej ulicy Foksal, Lulla opowiada o tym, czym dla jest dla niej drag. – To jest osobny rozdział życia, który nie ma nic wspólnego z zakupami, praniem czy lekarzem. Kiedy zbliża się występ, to jest zupełnie coś innego. Z jednej strony jest Andrzej, a z drugiej - Lulla. W założeniu dwa różne światy, ale nie funkcjonują oddzielnie, bo gdy Lulla jest na scenie, to Andrzej siedzi gdzieś z tyłu i popycha ją do przodu, żeby się nie poddawała i mówi, że nawet jak się pomyli, to się nic nie stanie – podkreśla.

tekst: Estera Prugar

„Pieta", Wlastimil Hofman - Ewelina Negowetti / Fundacja Trans-Fuzja

Pochodzący z polsko-czeskiej rodziny Wlastimil Hofman urodził się w 1881 w Karlinie (dziś dzielnicy Pragi) i dopiero w wieku ośmiu lat przeniósł się z rodzicami do Krakowa. Całe życie dumnie podkreślał to, że jest Polakiem, do tego stopnia, że jako dorosły człowiek spolszczył swoje imię, które pierwotnie brzmiało Vlastimil.

Uczył się w krakowskim gimnazjum, a następnie w Szkole Sztuk Pięknych. Edukację artystyczną kontynuował w paryskiej École des beaux-arts. Pierwsze prace zaczął wystawiać w wieku 21 lat. Niedługo później został członkiem Towarzystwa Artystów Czeskich „Mánes” oraz Towarzystwa Artystów Polskich „Sztuka”. W 1906 roku w warszawskiej Zachęcie wystawiono – namalowany rok wcześniej – obraz „Spowiedź”, który przyniósł malarzowi sławę i nominację do wiedeńskiej Galerii Secesji, którą otrzymał jako pierwszy Polak. W 1920 roku poślubił Adę Goller, a para osiadła w Krakowie, gdzie malarz zbudował dom oraz pracownię.

- Projekt „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała”, to dla mnie bardzo wyraźny apel do Polaków, by wyrwali się z niewoli nie-myślenia, nie-widzenia, nie-czucia. Sztuka jest ponadczasowa. Jest również chyba ostatnią świętością, przed którą się może zatrzymać i zamilknąć zarówno prawicowiec, nacjonalista, jak i zwolennik liberalizmu czy miłośnik walk wschodu. Może ten moment sprawi, że ktoś spojrzy po raz pierwszy na tematy poruszane w pracach Sylwii, jak na rzeczywiste problemy, bo on faktyczne takimi są – mówi Ewelina Negowetti. Artystka i mama transpłciowego syna.

Przyznaje, że sam fakt ujęcia transpłciowości w projekcie Sylwii Makris był dla niej poruszający. - My, rodzice dzieci transpłciowych nie jesteśmy tematem tabu – nas jakby w ogóle nie było. Tło obrazu Wlastimila Hofmana przedstawia to, co o nas wiadomo – nic. Udział w projekcie jest dla mnie bardzo ważny, ponieważ dzieci transpłciowe nie mają w Polsce prawa głosu. Nie tylko dlatego że są transpłciowe, ale przede wszystkim dlatego, że są dziećmi, a dziecku się nie wierzy. Dzieci się mylą, nie wiedzą, nie znają. Korczak pisał: „dziecko dopiero będzie człowiekiem”. Dlatego rola rodzica jest niezwykle kluczowa, bo jeśli ktokolwiek, to właśnie rodzic może sprawić, że dziecko poczuje się człowiekiem - kimś istotnym i prawdziwym – przekonuje.

Po wybuchu II wojnie światowej, Hofman wraz z żoną przebywali na Pomorzanach (Ukraina), gdzie portretował żołnierzy. Następnie nastąpiła tułaczka, która zaprowadziła malarza przez Wołyń, Stambuł, aż do Jerozolimy. Do kraju wrócił w 1946 roku, ale szybko opuścił Kraków, by osiąść na stałe w Szklarskiej Porębie, we „Wlastimilówce”, gdzie zmarł 6 marca 1970 roku, dokładnie dwa lata po śmierci swojej ukochanej żony Ady.

Malarz kontynuował w swojej twórczości symboliczne tradycje Jacka Malczewskiego, a tematyką jego dzieł stały się zarówno motywy religijne, jak również baśnie i fantastyka. Obraz „Pieta” namalował w okolicach 1914 roku, podczas swojego pobytu zagranicą. Był to czas, gdy w pracach malarza często pojawiał się motyw Madonny, często ukazywanej na tle idyllicznego pejzażu wsi.

- Chciałabym, żeby odbiorcy dostrzegli w tej fotografii rodzica dziecka wykluczonego. Rodzica, który jest na pustkowiu sam, trzymając swoje zmęczone dziecko, wycieńczone codzienną walką o to, by mogło być tym, kim jest. A ten rodzic go nie upuszcza ani nie opuszcza. Możliwe, że ono nawet nie jest już tego świadome - może w końcu bezpiecznie śpi, a może mdleje z wycieńczenia, ale matka cały czas mocno je trzyma – opowiada Ewelina Negowetti.

Zwraca również uwagę na zamknięte oczy matki. - Na pierwszy rzut oka, obraz przedstawiony na fotografii jest przygnębiający: pustka, przygaszone kolory i smutek, ale ta spokojna twarz matki i jej zamknięte oczy dają poczucie pewności, że za tym dzieckiem stoi potężna siła rodzica, który nie szuka wsparcia na zewnątrz lecz w sobie, stawiając czoła masie doradców i pseudofachowców i starając się znaleźć pomoc. Musi mieć odwagę by zamknąć oczy i posłuchać siebie. – podkreśla.

www.transfuzja.org

tekst: Estera Prugar

„Judasz", Edward Okuń - Adam Nergal Darski

Edward Okuń za życia uważany był za jednego z najbardziej wybitnych twórców przełomu XIX i XX wieku. Urodził się w 1872 roku, w majątku szlacheckim Wólka Zarzyńska, który znajdował się na terenach dzisiejszej Warszawy. Jego ojciec zmarł, gdy przyszły malarz miał pięć lat, a jego matka osierociła syna kolejnych pięć lat później. Wychowywany przez dziadków, odziedziczył po rodzicach wystarczająco duży majątek, aby swobodnie planować swoją przyszłość.

Obierając kierunek artystyczny, Okuń rozpoczął naukę w Szkole Rysunkowej w Warszawie, jednak po zaledwie roku zrezygnował z placówki, ponieważ nie odpowiadał mu kierunek zajęć. Wyjechał do Krakowa, gdzie podjął edukację w Szkole Sztyk Pięknych, ale na skutek sporu z jednym z wykładowców, został tam zaledwie dwa lata. W 1983 roku podjął decyzję o wyjedzie do Monachium, a rok później do Paryża, gdzie dopełnił naukę w Académie Julian. Po kolejnych dwóch latach powrócił do ojczyzny, gdzie sprzedał swój rodzinny majątek, a w trakcie pobytu w Polsce zakochał się i poślubił swoją kuzynkę Zofię Tolkemit, którą później wielokrotnie portretował. Młoda para pojechała razem do Niemiec, aby w 1898 roku odnaleźć swoje miejsce w Rzymie, gdzie Okuń spędził 20 lat.

- Sylwia jest nie tylko fantastycznym człowiekiem, ale przede wszystkim ufam jej i jej wizji artystycznej. Dlatego jestem przekonany o tym, że ten projekt będzie wystawał ponad przeciętność – będzie wyjątkowy i przenicuje odbiorców tak samo, jak przenicował mnie – podkreśla Adam Nergal Darski o wystawie „Malujecie tak, aby Polska zmartwychwstała”. Na fotografii Makris, muzyk wcielił się w rolę Judasza.

Jako twórcę secesyjnego, Okunia charakteryzował symbolizm te jego upodobania nie ograniczały się jedynie do malarstwa, ale także literatury. Inspirowały go motywy mityczne, biblijne, baśniowe, a nawet ludowe. Nie traktował ich jednak dosłownie, a kierował się przede wszystkim własną wyobraźnia.

Będąc w Rzymie, malarz i rysownik rozpoczął współpracę z „Chimerą” – legendarnym pismem literacko-artystycznym, wydawanym w Warszawie do 1907 roku. Na samym początku jego istnienia, w kwietniu 1901 roku, rzymską pracownię Okunia odwiedzili Jan Kasprowicz i Leopold Staff. Obaj literaci byli pod wielkim wrażeniem prac artysty, zwłaszcza wcześniejszych ilustracji do poematu Juliusza Zeyera „Król Kofetua”. Podczas tego pobytu narodziła się koncepcja hymnu „Judasz” Kasprowicza i po omówieniu tego z malarzem, powstało siedem rysunków, które znalazły się w „Chimerze”. Wydźwięk cyklu w pełni odpowiada powstałemu w tym samym roku obrazowi, którego kompozycja została powielona również na jednej z ilustracji.

- Obraz jest na tyle sugestywny, że nie chciałbym nikomu podpowiadać, co może w nim zobaczyć lub znaleźć. Jestem przekonany, że opierając się na tym klasyku i wykorzystując do tego moją twarz zalaną krwią, wyolbrzymiliśmy pewne cechy, które już w tym wizerunku były – tłumaczy Darski.

Zwraca również uwagę na przerysowanie widoczne na fotografii. – Jestem fanem sztuki przesadzonej, w której przekraczamy granicę, bo dzięki temu jeszcze bardziej możemy stymulować odbiorców do zobaczenia tego, co jest niewygodne, a Judasz kulturowo i obyczajowo jest jedną z największych i najbardziej znanych przedstawicieli persona non grata. Moich zdaniem, jest to postać niezrozumiana przez katolików i ludzi wierzących, ale także tych, którzy – tak, jak ja – stoją po drugiej strony barykady. Ten wizerunek bez wątpienia prowokuje do myślenia i nie pozostawia obojętnym – wyjaśnia muzyk i twórca akcji Ordo Blasfemia, której celem jest zniesienie lub zmiana zapisu o obrazie uczuć religijnych w polskim Kodeksie karnym.

tekst: Estera Prugar

„Śmierć Artysty – ostatni przyjaciel”, Zygmunt Andrychiewicz – Tomasz Organek

Zygmunt Andrychiewicz urodził się w 1861 roku. Studiował w warszawskiej Klasie Rysunkowej, a w trakcie nauki zatrudniał się również jako dekorator wnętrz. W wieku 23 lat uzyskał stypendium Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, dzięki któremu mógł kontynuować edukację w krakowskiej ASP, w klasie przyjaciela i biografa Jana Matejki – malarza Izydora Jabłońskiego oraz Władysława Łuszczkiewicza – malarza, historyka sztuki i konserwatora zabytków.

Dzięki kolejnemu stypendium, między 1887 i 1892 rokiem przebywał w Paryżu, a gdy wrócił do Polski, osiadł w Warszawie, gdzie prowadził zajęcia rysunku z żywego modela dla kobiet, a także wykładała w żeńskiej szkole malarskiej H. Tokarzewskiej. Po siedmiu latach ponownie opuścił ojczyznę i udało się do Francji, gdzie wystawiał swoje prace w paryskich salonach. W tym czasie, około 1901 rok powstał, między innymi obraz „Śmierć artysty – ostatni przyjaciel”.

- O moim udziale w projekcie Sylwii Makris zdecydowały dwa czynniki: po pierwsze, niesamowicie urzekła mnie jakość i kunszt artystyczny prac przez nią prezentowanych. Szczególnie jej poprzednie projekty, jak „The Old Masters” czy „Tarot” - poziom wykonania tamtych prac oraz wrażenie, jakie pozostawiają po sobie w odbiorcy, współgrają z moim poczuciem estetyki. Po drugie - jej bardzo nowatorska technika tworzenia: zdjęcie potraktowane, na przykład werniksem sprawia wrażenie autentycznego obrazu namalowanego olejem i jest to po prostu piękne – mówi Tomasz Organek, który został artystą w inspirowanej pracą Andrychiewicza fotografii.

Malarz na stałe wrócił do Polski w 1918 roku i osiadł we wsi Małków, w majątku pań Pstrokońskich, które znajdowało się w jego rodzinnych stronach, w województwie łódzkim. Po powrocie do kraju zrezygnował z udziału w życiu artystycznym, jednak jego działa cały czas były wystawiane. Malował zarówno sceny rodzajowej, jak i portrety, a nawet pejzaże wsi i miasta. Otrzymał wiele wyróżnień i nagród, a reprodukcje swoich obrazów zamieszczał w ukazującym się w Warszawie „Tygodnik Ilustrowany". Zmarł w wieku 82 lat.

- Dla odbiorców to na pewno szansa, żeby zapoznać się z twórczością Zygmunta Andrychiewicza, którego i ja miałem okazję poznać dopiero podczas współpracy przy tym projekcie. „Śmierć artysty – ostatni przyjaciel” powstał w 1901 roku i został namalowany farbą olejną na płótnie – opowiada Organek.

Współcześnie, największa wystawa Andrychiewicza odbyła się dwa lata temu Sieradzu, gdzie zgromadzono aż 80 obrazów malarza. Prace częściowo zapomnianego dzisiaj artysty znajdują się również w zbiorach Muzeum Narodowym w Warszawie, Muzeum Sztuki w Łodzi, Muzeum Miasta i Rzeki w Warcie, a także w zbiorach prywatnych w Polsce i zagranicą.

- Projekt „Malujcie tak, by Polska zmartwychwstała” przypomina dawnych mistrzów, komentując tym samym współczesność. Wyobrażam sobie, że „Śmierć Artysty”, w kontekście pandemii oraz wydarzeń ostatniego roku może - nawet jeśli to uproszczona interpretacja - wskazywać na los artystów we współczesnej Polsce: obniżenie statusu, nikłe zainteresowanie ze strony państwa, brak adekwatnej i mądrze udzielonej pomocy oraz środowisko ideologiczne w jakim przyszło mu pracować. To wszystko mogłoby znakomicie uzasadnić wybór tematu inspiracji, ja osobiście na pewno w ten sposób myślę o tej fotografii – podkreśla Tomasz Organek.

tekst: Estera Prugar

„Portret Bronisława Bryknera w stroju fantastycznym”, Kazimierz Stabrowski - Krzysztof Leon Dziemaszkiewicz

Bronisław Brykner był artystą, założycielem Krakowskiego Okręgu Grupy „ZACHĘTA”, a także społecznikiem. W latach młodości uczył się u wybitnego polskiego malarza Kazimierza Stabrowskiego. W 1908 roku, podczas jednego z balów „Młodej Sztuki”, organizowanych przez swojego mistrza i pierwszego dyrektora Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych w celu zebrania środków na finansowanie uczelni, młody student zjawił w warszawskiej Filharmonii Narodowej przebrany w bibułowy kostium złego ducha. To właśnie ten strój zainspirował Stabrowskiego do namalowania „Portretu Bronisława Bryknera w stroju fantastycznym”.

Dziś często niedoceniany, Stabrowski był jedną z najważniejszych postaci warszawskiego środowiska artystycznego na początku XX wieku. Odbył podróże do Bejrutu i Palestyny, zwiedził również Grecję i Egipt czy Konstantynopol. Naukę rozpoczynał w Białymstoku, a następnie kontynuował ją na Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu, później studiował również w Paryżu. Swoje prace wystawiał także, między innymi w Wenecji i w Monachium.

Krzysztof Leon Dziemaszkiewicz jest performerem i choreografem. Urodził się na Pomorzu Zachodnim, skąd na studia ekonomiczne przyjechał do Gdańska, gdzie aktywnie angażował się w artystyczne życie studenckie, między innymi poprzez działalność w Akademickim Ośrodku Teatralnym. W tym czasie organizował również wiele happeningów i akcji ulicznych, w tym spektakli.

Od lat 80-tych związany był z wieloma instytucjami kultury, wśród których znalazły się gdyński Klub Miłośników Sztuki, Teatr Ekspresji czy Sopockie Forum Integracji Nauki, Kultury i Sztuki. Występował w spektaklach w Polsce i zagranicą. W 1995 roku założył autorski teatr „Patrz Mi Na Usta”, w którym pełni rolę reżysera, choreografa i tancerza. Przez pierwsze dwa lata teatr działał w Gdańsku, jednak zmienił siedzibę w związku z przeprowadzką artysty i do dziś funkcjonuje w Berlinie.

- Projekt „Malujcie tak, aby Polska zmartwychwstała” daje możliwość skonfrontowania się ze zjawiskami dotyczącymi ludzi w sposób bezpośredni . Połączenie konkretnej osoby z danym
zjawiskiem sprawia, że pojawia się osobisty aspekt, który prowokuje do bezpośredniego odbioru dzieła – tłumaczy tancerz, który na zdjęciu Sylwii Makris wcielił się w Bronisława Bryknera.

- Tutaj nie ma dwóch stron barykady, “dobra i zła”. Jest człowiek prezentujący swoją postawę i - nade wszystko – siebie, jako istotę ludzką. Kreuję siebie takim, jakim chcę być – jakim jestem w imię wolności każdej jednostki – podkreśla.

Kazimierz Stabrowski w swoich pracach często wykorzystywał motywy baśniowe, symboliczne, fantastyczne, a nawet mistyczne. Portret jego studenta w stroju złego ducha idealnie wpisał się w te upodobania artystyczne malarza, który zawarł w obrazie tajemnicze piękno postaci.

- Chciałbym, aby odbiorcy dostrzegli w tej interpretacji obrazu zobaczyli, że homoseksualizm nie jest związany wyłącznie z określoną grupą społeczną. Istnieje wszędzie, niezależnie od profesji, środowiska i warstwy społecznej. Kontekst historyczny obrazu wskazuje, że istniał zawsze i będzie istniał, dopóki trwać będzie gatunek homo sapiens – mówi choreograf.

Młoda Polska, zwłaszcza w literaturze, była okresem, w którym można znaleźć wiele odniesień do homoseksualizmu, choć w większości przypadków przy opisach posługiwano się subtelnymi metaforami i aluzjami. Wyjątkiem w tej kwestii była działalność publicystyczna Tadeusza Boya-Żeleńskiego, który jako jeden z pierwszych, w latach 20-tych ubiegłego stulecia, bezkompromisowo podejmował temat odmienności seksualnej. Jego felietony przyczyniły się również do depenalizacji homoseksualizmu w Polsce, który w czasach I Rzeczypospolitej był karny śmiercią. Do 1932 roku podlegał karze na podstawie kodeksów karnych państw zaborczych, co zostało zniesione przez polską kodyfikację prawa po zaborach, jednak prostytucja homoseksualna była karana aż do stycznia 1970 roku, gdy w pełni usunięto homoseksualizm z para karnego.

- Chciałbym zaznaczyć dumę z tego, że jestem człowiekiem, niezależnie od mojej orientacji seksualnej, przynależności społecznej czy poglądów. Wolność wynikająca z poczucia własnej wartości i siły duchowej jest tlenem potrzebnym do życia – zaznacza Leon Dziemaszkiewicz.

tekst: Estera Prugar

„Owczarek", Józef Chełmoński - John Porter

Jeden z najwybitniejszych twórców malarstwa realistycznego w Polsce, Józef Chełmoński urodził się w 1849 roku w Boczkach. Wywodzący się z rodziny mazowieckiej szlachty, w wieku 18 lat rozpoczął naukę w warszawskiej Klasie Rysunkowej, ponadto dokształcając się na zajęciach prywatnych. Po pięciu latach wyjechał z Warszawy, aby rozpocząć studia na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, gdzie wyróżniał się znacznie na tle innych studentów, gdy chodzi ubrany w czerwone rajtuzy rosyjskiej konnicy, ułańską kurtkę w kolorze grantowym i czapkę konduktorską Kolei Warszawskich.

Naukę kontynuował w Paryżu, do którego wyjechał z poczuciem rozgoryczenia związanego z niedocenienia jego formy malarskiej w ojczyźnie. To we Francji zdobył uznanie krytyki oraz publiczności. Później zwiedził również Włochy, a także Ukrainę i Podole.

W wieku 24 lat, podczas przygotowań do Salonu Paryskiego w Warszawie, malarz poznał, a następnie zaręczył się z Marią Szymanowską. Po ślubie para wyjechała do Europy, gdzie urodziła się czwórka z ich szóstki dzieci. Niestety troje z nich – synowie Józef i Tadeusz, a także córka Hanna – zmarło jeszcze w wieku dziecięcym. Te dramatyczne wydarzenia, połączone z kłopotami małżeńskimi, sprawiły, że Chełmoński coraz częściej wyjeżdżał do swojej pracowni we wsi Kuklówka pod Grodziskiem Mazowieckim.

- Ten projekt jest fascynujący, ponieważ przenosi do teraźniejszości dawnych mistrzów, pozwalając na podróż w czasie. Czy ciągle pasuję, czy się zmienili? Ponadto, uwielbiam również tę delikatną nutkę skandalu przy destrukcji arcydzieł. W moim przypadku było to ustawienie w tle ciężarówek zamiast wiejskich domów. Do tego prace Sylwii Makris są doskonałe i prezentują najwyższy pozim artystyczny – mówi John Porter. Walijski wokalista, muzyk, kompozytor i autor tekstów, który mieszka w Polsce od drugiej połowy lat 70-tych XX wieku.

Malarz bez wątpienia wcześnie osiągnął pełną wirtuozerię techniczną, jednak gdy z powrotem osiadł na stałe w ojczyźnie, zaczął odchodzić od akademickich reguł rysunku. Zamiast tego, poświęcił się wnikliwej obserwacji wiejskiej codzienności. To wtedy powstały jego najbardziej znane prace, jak „Babie Lato” czy właśnie „Owczarek”, którego namalował w 1897 roku.

Chełmoński miłował wieś, do której ciągnęło go znacznie bardziej niż do miasta. Widać to również w jego obrazach, na których pejzaże i sceny z życia, a także wizerunki bohaterów, odzwierciedlały jego ciepły stosunek do wiejskiego życia. Jego prace cechował realizm, dużą wagę przywiązywał również do wiernego odtwarzania kolorytu przyrody. W 1889 roku kupił dworek w Kuklówce i osiadł w nim na stałe. Udzielał również lekcji, między innymi późniejszej malarce, pisarce i działaczce społecznej Pii Górskiej.

- Obraz ma nieco banicką atmosferę, ponieważ bohater jest bardzo widoczny. Widzę w nim człowieka bez korzeni, który wybrał własną drogę, bez względu na to, jakie mogą być tego konsekwencje. To, co widzisz jest tym, co dostajesz, ale przynajmniej pies zdaje się go lubić – opowiada Porter.

Po powrocie do kraju, pozycja Józefa Chełmońskiego była już ugruntowana, a krytyka jego pracy stała się prawie jednogłośnie pozytywna, choć proces ten był dłuższy, niż mogłoby się zdawać, biorąc pod uwagę zagraniczne uznanie dla jego twórczości, a także fakt, że prace jego są do dziś jednymi z najbardziej popularnych pozycji malarstwa polskiego. „Sztukę można odczuć, że jest, ale niepodobna wypowiedzieć, na czym polega, jak ją posiąść..” - napisał artysta we wspomnieniach o swoim nauczycielu Wojciechu Gersonie.

- Myślę, że każdy powinien znaleźć własne znaczenie we wszystkim, co widzi, z czym obcuje. Tak samo jest w przypadku moich tekstów - nie jest dla mnie istotne, co ktoś o nich pomyśli czy w jaki sposób je odbierze – zaznacza John Porter.

tekst: Estera Prugar

„Akordeonista”, Eugeniusz Żak – Czesław Mozil

Eugeniusz Żak urodził się w 1884 roku na Mińszczyźnie, ziemiach obecnie należących do Białorusi. Był polskim malarzem i rysownikiem pochodzenia żydowskiego, który w wieku 17 lat wyjechał do Paryża, gdzie rozpoczął naukę na École des Beaux-Arts i w Académie Colarossi u Alberta Besnarda.

- Na zdjęciu Sylwii, akordeon jest rozdartą flagą naszego kraju. Instrument, który zawsze jest trochę mieszanką kiczu i obciachu, razem z estetyką tego obrazu nabiera nowego znaczenia. Nie pozowałem z akordeonem od lat i bardzo cieszyłem się, że skoro już mam to zrobić, to właśnie w ten sposób - tłumaczy Czesław Mozil, bohater zdjęcia inspirowanego obrazem „Akordeonista” Eugeniusza Żaka, który powstał w okolicach 1925 roku.

Muzyk polsko-ukraińskiego pochodzenia, razem z rodzicami i młodszą siostrą wyjechał z Polski w wieku pięciu lat. W Danii mieszkał do 28 roku życia, kiedy zdecydował się, aby na stałe wrócić do ojczyzny, z którą nigdy nie stracił kontaktu, i gdzie występuje jako Czesław Śpiewa.

Sylwia Makris wyjaśnia, że zaprosiła Mozila do projektu, między innymi ze względu na jego nieustające nawoływanie do tolerancji, zarówno w jego wypowiedziach, jak również twórczości. – Ten pomalowany na biało-czerwono akordeon jest jak Polska, którą Czesław zamyka i otwiera – mówi fotografka.

- Polska flaga na takiej prostej harmoszce jest dla mnie czymś bardzo mocnym. Chciałbym, aby to zdjęcie było dla odbiorców pewnego rodzaju lustrem. Wydaje mi się, że naszym największym problemem, jako społeczeństwa, jest to, że nie potrafimy patrzeć na siebie z dystansem – tłumaczy muzyk.

- Jest tu zarówno intymność, ale również obciach. Jestem ja i akordeon z polską flagą, którą można czasami delikatnie złożyć, zamiast pakować ją wszędzie w taki sposób, jaki się to robi na niektórych uroczystościach państwowych – mówi wokalista.

Eugeniusz Żak posługiwał się przede wszystkim wyobraźnią i nie tworzył z natury. Wykonał wiele szkiców inspirowanych renesansem, na których przestawiał twarze i popiersia postaci. Zamiłowanie do uwieczniania w swoich pracach muzyków i tancerzy, zaczerpnął od francuskiego malarza i grafika Henriego de Toulouse-Lautrec, wybitnego twórcy postimpresjonizmu, który miał wielki wpływ na rozwój nowoczesnego plakatu.

Malarz wrócił do Polski na chwilę. Na początku lat dwudziestych ubiegłego stulecia, podczas swojego pobytu w Warszawie, przyczynił się do powstania Stowarzyszenie Artystów Polskich „Rytm”, które zrzeszało twórców wywodzących się z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, z których część dzieliła emigracyjne życie w Paryżu. Stowarzyszenie reprezentowali przedstawiciele wielu technik, a prace charakteryzowały stylizacyjne uproszczenia bryły, ostre krawędzie stycznych płaszczyzn, stosowanie geometrycznych form w motywach, a podstawą kompozycji był rytm. Na cztery lata przed śmiercią, Żak zdecydował się jednak na ostateczną emigracje i koniec swojego życia spędził w Paryżu.

Mozil przyznaje, że zdaje sobie sprawę z tego, że niektóre osoby mogą w niewłaściwy sposób odebrać fotografię. – Nasza flaga, nasz patriotyzm zostały przejęte przez jedną grupę. Ale ja też jestem wielkim patriotą i bardzo się cieszę, że po tylu latach mogłem wrócić z emigracji i zamieszkać w kraju, w którym się urodziłem. Natomiast, jestem przekonany, że znajdą się osoby, które obrażą się za sam fakt tego, że na tym zdjęciu jestem ja, ale mam nadzieję, że jednak większość odbiorców zobaczy ten obraz właśnie z zachowaniem tego, wcześniej już wspomnianego dystansu – podkreśla.

tekst: Estera Prugar

„Bociany", Józef Chełmoński - Sara Alexandre, Ogi Ugonoh

Na początku lat 70-tych XIX wieku, Józef Chełmoński wyjechał z Warszawy do Monachium, gdzie studiował na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie spędził prawdopodobnie niecałe dwa semestry. W Niemczech wynajmował mieszkanie ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem i choć dużo malował, a udawało mu się nawet sprzedawać swoje obrazy, to jednak nie najlepiej znosił pobyt w mieście. Prawdopodobnie to sprawiło, że w 1874 roku opuścił Monachium i udał się na Ukrainę, którą w późniejszym życiu odwiedził jeszcze kilkukrotnie, ale to dzięki temu pierwszemu pobytowi, powstają jego do dziś najbardziej rozpoznawalne prace, jak „Babie lat” czy „Przed karczmą”.

„Z za brudnych szyb karczmy słychać skrzypce, basy i wściekły tupot oberka, śpiewy i wrzaski chłopaków, przytupywanie podpitego dziada, w którym krew stara zagrała… Jemu się chciało, żeby malowany jarmark brzęczał i dźwięczał całym warchołem i wrzaskiem rzeczywistego życia. Kwik gryzących się koni, turkot bryczek, śpiewy obrzękłych pokaleczonych dziadów, trzaskanie bat ów i krzyk handlarza… wszystko to okryte tumanem pary, obryzgane błotem, miał z płaszczyzny płótna obwiedzionego złotą ramą, wyrywać się i ruszać jak żywe” – pisał o tym okresie w twórczości przyjaciela Witkacy.

- Myślę, że w sztuce zawsze istotna była wizja autora, ale także jej odbiór. Zawsze byliśmy krajem z wysokim standardem kultury. Dlatego ważne jest, aby wyższe instytucje podejmowały się takich tematów. Jednocześnie istotne jest, byartyści brali udział w współtworzeniu inkluzywnej kultury, w taki sposób, abyśmy mieli szansę zobaczyć różne przekazy, z różnych perspektyw – mówi Ogi Ugonoh. Aktywistka iedukatorka wcieliła się w jedną z bohaterek nowej interpretacji „Bocianów” według Sylwii Makris.

- Kiedy Sylwia pokazała mi obraz Chełmońskiego wiedziałam, że pojawienie się dwóch ciemnoskórych Polek na obrazie polskiego malarza okresu realizmu może budzić pewne kontrowersje. Z drugiej strony wydaje mi się, że nie będzie lepszego czasu, żeby pokazać polskiemu społeczeństwfu naszą obecność w kraju – dodaje druga bohaterka fotografii Sara Alexandre.

Po powrocie z Ukrainy, Chełmoński ożenił się z Marią Szymańską i zdecydował, by razem ponownie opuścili ojczyznę i udali się do Paryża. Tam również doświadczył pasma sukcesów, które sprawiły, że jego prace zaczęły cieszyć się powodzeniem także za oceanem. Okazało się jednak, że sukces miał swoją cenę w coraz bardziej obniżającej się jakości obrazów, których malował w tamtym czasie dużo.

I choć krytycy nie szczędzili mu komplementów, to innego zdania byli niektórzy spośród jego bliskich znajomych. „Jak patrzę na Twoją robotę, to mi się smutno robi. Więc już nic natury – tylko pamięć i maniera!” – pisał przyjacielowi Witkiewicz.

Ogi Ugonoh zwraca uwagę, że sztuka nie zawsze musi się po prostu podobać. - Nawet jeśli nie zgadasz się z jej przekazem,sztuka powinna zmuszać cię do myślenia. I taka jest ta wystawa. Myślę, że każdy, kto ją zobaczy, wyjdzie wzbogacony o doświadczenie inności i wspólnoty – zaznacza.

„Bociany” zostały namalowane przez Józefa Chełmońskiego w 1900 roku niedługo po tym, jak malarz powrócił do Polski, którą opuścił zaraz po ślubie z Marią Szymanowską. Był to czas, w którym wybitny przedstawiciel polskiego realizmu, po trudnych doświadczeniach związanych ze śmiercią trójki z jego dzieci, wyjechał z miasta i zamieszkał w kupionym przez siebie dworku w Kuklówce pod Grodziskiem Mazowieckim. Początkowo towarzyszyła mu żona, ale ostatecznie wróciła ona do Warszawy z najmłodszą córką, podczas gdy trzy starsze pozostały z ojcem.

Rok po powstaniu, obraz po raz pierwszy wystawiono w warszawskiej Zachęcie. Spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyków, którzy docenili uchwycenie przez Chełmońskiego specyfiki polskiej wsi.

- Zaciekawiło mnie to, że zmieniając kolor skóry postaci, przekształca się również perspektywa odbioru obrazu. Jestem ciekawa, w jaki sposób odbiorą tę pracę inni. A od siebie chciałabym tylko powiedzieć, że obie kobiety na tym obrazie są Polkami i taki obraz polskości jest coraz bardziej powszechny i choć cały czas zbyt wiele osób dalej ma z tym problem, to tak już po prostu jest i będzie – podkreśla OgiUgonoh.

- Kiedy dorastałam bardzo brakowało mi codziennego widoku osób ciemnoskórych w przestrzeni publicznej. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że każdy ma prawo inaczej odebrać ten obraz, ale dla mnie jest to pewnego rodzaju „statement” mówiący: hej, my też tu jesteśmy i nigdzie się nie wybieramy. Mam nadzieje, że taka symboliczna reprezentacja to początek Polski, w której tolerancja, szacunek dla innych nacji, wyznań religijnych czy kolorów skóry jest na porządku dziennym – dodaje Alexandre.

tekst: Estera Prugar

„Na nowy żywot", Wlastimil Hofman - Aleksandra Perycz Szczepańska z Szymonem

Malarz Wlastimil Hofman urodził się w 1881 roku na terenie należącym dziś do czeskiej Pragi. Po rozpoczęciu nauki artystycznej w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, jego mistrzem został Jacek Malczewski i to za jego radą, w dorosłym życiu spolszczył swoje imię, które w oryginale pisane było przez „V”. Przez całe życie zmagał się z prześladowaniami związanymi z jego polsko-czeskim pochodzeniem i niemieckim nazwiskiem.

Jako starszy człowiek, będąc u schyłku życia otrzymał nawet wezwanie do zmiany nazwiska na polskie i informację, że jeśli tego nie zrobi, zostanie obciążony wysoką grzywną. Na szczęście nigdy do tego nie doszło, a sam artysta mówił: „Nazwisko mam niemieckie, imię czeskie. Nie jestem ani Niemcem, ani Czechem. Jestem Polakiem”.

W wieku ośmiu lat przeniósł się do Krakowa, z którym na długo związał swoje życie. Rysował od dziecka, zaniedbując przy tym naukę, co powodowało niechęć rodziny do jego zamiłowań artystycznych. Dopiero, gdy trafił pod skrzydła Malczewskiego poczuł, że znalazł dla siebie miejsce. „Będę mógł wreszcie oddychać powietrzem prawdziwej sztuki!” – zapisał wtedy w swoim pamiętniku.

- Nazywam się Aleksandra Perycz-Szczepańska i jestem mamą Szymona „Ptaśka” Chodoniuka - osoby z niepełnosprawnością w stopniu znacznym, z nieuleczalną chorobą, zależnej od mojej opieki w każdej kwestii. To mnie całkowicie definiuje jako człowieka, co więcej: uczy mnie bycia człowiekiem każdego dnia jako wielka szkoła bez ścian. Moje życie dedykowane jest Szymkowi, jemu jest przypisane. Tak już pozostanie. Sylwia Makris odnalazła nas w momencie, kiedy bardzo potrzebowaliśmy pomocy i bycia odnalezionymi. Zobaczyła nas jako artystka takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Dlatego teraz mamy szansę zaprosić Państwa do prawdy o nas - opowiada bohaterka obrazu „Na nowy żywot” w interpretacji Makris.

- Zaproszenie Sylwii do udziału w wystawie przyjęłam z zachwytem. Przede wszystkim dlatego, że oznaczało, iż nasze życie dla Sylwii jest ważne i warte zapisania w fotografii, pokazania odbiorcom. Jeśli Artystka nas dostrzegła, to znaczyło tylko jedno: JESTEŚMY i mamy szansę powiedzieć, że osoby z niepełnosprawnością oraz ich opiekunowie są ważną częścią polskiego społeczeństwa i mają prawo żyć, realizować swoje życie w najpiękniejszy możliwy dla nich sposób. Że mają coś ważnego do przekazania i zaoferowania „normatywnej” części społeczeństwa – zwraca uwagę.

Malarz tak silnie związał się ze swoim mistrzem, że w naturalny sposób kontynuował jego dziedzictwo artystyczne, stając się jednym z najbardziej popularnych – obok Malczewskiego – reprezentantów polskiego symbolizmu. Jednak uwielbienie dla nauczyciela sprawiło, że do dziś jego twórczość mierzy się z porównaniami, a jego prace przez niektórych krytyków nazywane są „gorszym Malczewskim”. Hofman nie unowocześniał swojego malarstwa, mimo zmieniających się wokół niego trendów, co spowodowało, że pozostał on poza głównym nurtem ówczesnej sztuki europejskiej.

- Jestem człowiekiem drogi. Poprzez kolejne choroby, szpitale, sale rehabilitacyjne, urzędy, schody i drogi niedostosowane do kółek wózka inwalidzkiego. Biorę Szymka na plecy i idę – mówi Perycz-Szczepańska.

- Szymek urodził się jako skrajny wcześniak. Pierwsze miesiące życia spędził w inkubatorze z naklejką WOŚP. Pod respiratorem także od Wielkiej Orkiestry. Kiedy patrzyłam na jego małe ciało naznaczone walką o życie, myślałam sobie, że przypomina zmęczonego wędrowca. Zastanawiałam się, jak daleko prowadzi ta droga. Doszliśmy aż tu, to znaczy: bardzo daleko. Szymon skończył 19 lat i został bohaterem obrazu-fotografii cudownej Sylwii Makris. Jego życie zostało w ten sposób upamiętnione, zapisane w sztuce – podkreśla.

Hofman w swojej sztuce pozostał wierny swoim ideałom. Podobnie, jak w życiu prywatnym, kierując się sercem, co przysporzyło mu problemów. Po wybuchu I wojny światowej artysta powrócił do rodzinnej Pragi, gdzie zamieszkał u bliskich i poznał żonę swojego kuzyna Adelę Hammer, w której zakochał się z wzajemnością. Po trzech latach, w 1917 roku razem wyjechali z Czech do Krakowa, gdzie rozpoczęli wspólne życie. Ada uzyskała rozwód dopiero dwa lata później, gdy zakochani zmuszeni byli opuścić Polskę i wyjechać do Paryża, by w ten sposób uniknąć internowania byłej pani Hammer, która cały czas pozostawała obywatelką Czechosłowacji. To tam wzięli ślub cywilny.

W 1920 roku udało im się wrócić do Krakowa, gdzie osiedli na 19 lat, po których ponownie zmuszeni byli do ucieczki, ponieważ po wybuchu II wojny światowej, za pomoc czeskim uchodźcom, małżeństwo znalazło się na liście gestapo. Sytuacja została dodatkowo utrudniona przez chorobę Wlastimila, co zmusiło Adę do dźwigania ich dobytku, w którym znajdowału się również przybory malarskie jej męża.

- Na obrazie widać, że jesteśmy jednością. Mamy wspólne skrzydła, które czasem nas unoszą, a czasem są bardzo ciężkie, prawie nie do udźwignięcia. Widać ból Szymona, z którym zmaga cię całe życie, a mimo to kocha życie - chce żyć i ma wielką motywację, by wchodzić wraz ze mną w każdy nowy dzień. Z fotografii dowiedziałam się, ile jest we mnie siły i spokoju. Nie wiedziałam tego, bo od lat towarzyszy mi ogromne zmęczenie i lęk. To miłość do syna porusza moim ciałem. Tu, na zdjęciu, widzę siebie jako niezłomną osobę, dowiaduję się, jaki jest we mnie potencjał. To piękny prezent od Sylwii na resztę naszej drogi – wyjaśnia Aleksandra Perycz-Szczepańska.

Po zakończeniu wojny, Hofmanowie powrócili do Krakowa, z którego znów szybko się wyprowadzili, za sprawą krytyki, z jaką spotkała się pierwsza powojenna wystawa malarza. Tym razem jednak para nie wróciła więcej do stolicy Małopolski. Przenieśli się do Szklarskiej Poręby, gdzie na dwie dekady zamieszkali w Wlastimilówce, przeżywając wspólnie 50 lat. W czerwcu 1955 roku ponownie zawarli związek małżeński, tym razem w kościele. Wlastimil Hofman zmarł 6 marca 1970 roku, dokładnie w drugą rocznicę śmierci swojej ukochanej żony.

- Do tej pory paraliżował mnie lęk, że życie Szymka pozostanie niezauważone i pochłonie je szarość, czy też: nicość, która w Polsce do tej pory była zarezerwowana dla osób z niepełnosprawnością. Na szczęście żyjemy w czasach rewolucji w myśleniu o niepełnosprawności, którą w sztuce zapoczątkowała Sylwia Makris, a w codziennym życiu szkoła Szymka, czyli Zespół Niepublicznych Placówek Oświatowych PSONI koło w Gdańsku. To cudowne miejsce, które stara się połączyć dwa do tej pory odrębne światy: świat osób „normatywnych” oraz osób z niepełnosprawnościami w jeden wspólny, różnorodny świat, w którym jest miejsce dla każdego człowieka. Projekt Sylwii jest w moim odczuciu jest podobnym działaniem, jest zaproszeniem odbiorców do dyskusji o różnorodności Polski, o miejscu, w jakim się znaleźliśmy, a także o tym, jak bardzo potrzebujemy rozmowy, uważności, współodczuwania, otwartości i delikatności, by dalej móc tu razem żyć – podsumowuje Perycz-Szczepańska.

tekst: Estera Prugar

„Meduza", Jacek Malczewski - Olga Tokarczuk

W mitologii greckiej Meduza była najmłodszą z trzech córek Forkosa – morskiego bóstwa, narodzonego ze związku Gai oraz boga pramorza Pontosa. Jej matką była jedna z sióstr jej ojca – bogini morska Keto. Z ich związku narodziły się, między innymi trzy Gorgony – siostry o przerażającym wyglądzie.

Początkowo była kobietą piękną, która szczyciła się zwłaszcza wspaniałymi włosami, czym wzbudzała zazdrość bogini Ateny. Jednak według rzymskiego poety Owidiusza, Meduza została zgwałcona przez boga mórz Posejdona w świątyni Ateny i właśnie to zdarzenie miało wywołać gniew bogini, która zamieniła dziewczynę w potwora.

Ostatecznie stała się najbardziej przerażającą z Gorgon – zamiast włosów, z jej głowy wyrastały węże, skórę pokrywały łuski, a jej błyszczące oczy jednym spojrzeniem zamieniały w kamień wszystko, co żywe. Jej twarz szpecił grymas, w ustach tkwiły dzicze kły, ręce miała ze spiżu lub brąz, a złote skrzydła umożliwiały latanie.

Jacek Malczewski, jako wybitny przedstawiciel symbolizmu w polskim malarstwie, w swoich dziełach wielokrotnie nawiązywał do mitologii, religii i legend. „Meduzę” namalował w 1900 roku, w trudnym dla siebie okresie po śmierci matki. Jej odejście pozostawiło malarza bez rodziców - jego ojciec zmarł już wcześniej, w 1884 roku. Po jego odejściu, w twórczości artysty zaczął przewijać się powracający motyw śmierci.

- Meduza była jedna ze starszych bogiń, tych chtonicznych, przedwiecznych, mieszkających gdzieś za Okeanosem, u początków Nocy. Paradoksalne, ze dano jej przydomek "pięknolicej, a w starożytnej Grecji jej imieniem nazywano dziewczynki. Śmiertelna siostra dwóch nieśmiertelnych Gorgon, kochanka boga Posejdona, władczyni morza przerażała ludzi, gdyż jej spojrzenie zabijało – mówi Olga Tokarczuk, która wcieliła się w główną bohaterkę fotografii Sylwii Makrsi.

Na początku XX wieku kobiety ciągle jeszcze nie mogły studiować na uczelniach artystycznych, a mimo to, Jacek Malczewski już od 1899 roku prowadził zajęcia na Wyższych Kursach dla Kobiet im. A. Baranieckiego, a od 1908 roku uczył również w Żeńskiej Szkole Sztuk Pięknych M. Niedzielskiej w Krakowie.

W roku namalowania „Meduzy”, Malczewski na skutek konfliktu z malarzem Julianem Fałatem, który w tym czasie pełnił funkcje rektora akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, opuścił uczelnię, na którą powrócił dopiero 10 lat później, a w 1912 roku sam został mianowany rektorem krakowskiej ASP.

Według starożytnych Greków, Meduzę zgładził Perseusz – śmiertelny syn królowej Danae i Zeusa. Był to wyczyn o tyle istotny, że krew płynąca w jej żyłach z lewej strony ciała stanowiła truciznę, jednak tak, która płynęła po prawej stronie miała moc przywracania życia.

Gdy heros – z pomocą Ateny - przybył do jaskini, gdziezamieszkiwały Gorgony, stanął tyłem do sióstr, patrząc w ich stronę jedynie przez odbicie w wypolerowanej miedzianej tarczy, co miało uchronić go przed zamianą w kamień. Następnie, dzięki skrzydlatym sandałom, wzniósł się w powietrze i uciął głowę Meduzy, a z jej szyi wydostali się na świat synowie Posejdona – Pegaz, a później olbrzym Chryzaor.

Po zabójstwie Perseusz wielokrotnie używał odciętej głowy Gorgony, między innymi w zemście przeciwko królowi Polidektesowi z Serifos, który już wcześniej zabiegał o względy jego matki, a podczas misji herosa prześladował Danae, która odmawiała mu swojej ręki. Syn królowej zmienił w kamienny posąg nie tylko władcę, ale również cały jego dwór. Głowę Meduzy oddał później Atenie, choć w zależności od wersji, zrobił to zaraz po powrocie lub dopiero tuż przed swoją śmiercią. Wtedy bogini umieściła ją na tarczy tak, by przerażała jej wrogów.

- Na mojej fotografii Olga Tokarczuk stoi z lustrem, w którym ludzie mogą się przejrzeć. Jest niczym orakel, wyrocznia, która mówi nam, że będzie dobrze, a ludzie będą mądrzy –podkreśla Sylwia Makris.

- Uzbrojona we własne spojrzenie broniła dostępu do świata podziemi, strzegąc granicy niepoznanego. Z krwi z jej obciętej głowy urodził się Pegaz - dziwne to macierzyństwo. Wieloznaczność i nieprzeniknioność tej niesamowitej postaci niesie pewna poznawcza niewygodę i rozpala wyobraźnię, która w nieustannie blikujących lustrzanych odbiciach, każe się zwrócić ku sobie, ku własnemu spojrzeniu – wyjaśnia zdobywczyni literackiej nagrody Nobla, Olga Tokarczuk.

tekst: Estera Prugar

"Uchodźcy" - Tamara Łempicka

Kilka słów od protagonistów

CREDITS

Asystent, światło

Christian Martin Weiss

Teksty do projektu

Estera Prugar
Miała zostać wiolonczelistką, a później socjolożką, jednak ostatecznie postanowiła połączyć swoją miłość do muzyki i sztuki z zamiłowaniem do obserwowania i rozmawiania z ludźmi, i w ten sposób została dziennikarką. Współpracowała z kilkoma portalami internetowymi, założyła również blog muzyczny Elvis Got Me Hooked. Zajmuje się, między innymi rozmowami z polskimi i zagranicznymi artystami. W swoim dorobku ma wywiady z takimi postaciami świata kultury i muzyki, jak: Robert Trujillo (Metallica), Wojciech Waglewski, zespół Skunk Anasie, Muniek Staszczyk, Kazik Staszewski, Arkadiusz Jakubik, James Bay, Tomasz Organek, Lech Janerka czy Renata Przemyk.
e.prugar(at)gmail.com

Michał Majkowski
Tłumaczenie tekstów na język angielski.

Kostiumy

Katarzyna Konieczka
Absolwentka Międzynarodowej Szkoły Kostiumografii i Projektowania Ubioru w Warszawie. Tworzy kostiumy sceniczne, jak również te do sesji zdjęciowych. Współpracowała z najbardziej prestiżowymi magazynami i programami, jak VOUGE IT, VOUGE UK,VOUG NL oraz I-D Magazine. Pracowała, między innymi z takimi artystami, jak: Lady Gaga, Fergie czy fotograf David LaChapelle. Wielokrotnie nagradzana, znalazła się w czołówce listy "Most wanted designers 2012" według NOT JUST LABEL. Cztery lata później, jako jedyna projektantka z Polski, została wymieniona przez amerykański serwis CNN wśród ich zestawienia 10 projektantów mody przyszłości. Obecnie pracuje przy amerykańskich produkcjach filmowych.
Katarzyna Konieczka
Konieczka Design
+48 504 793 215
konieczkadesign(at)gmail.com

Makijaż

Klaudia Kot Charakteryzatorka, wizażystka i kostiumograf z zamiłowania.
Ukończyła Zespół Szkół Plastycznych w Rzeszowie ze Specjalizacją Snycerstwo a następnie kontynuowała naukę w Wyższej Szkole Artystycznej w Warszawie, gdzie w 2019r otrzymała dylom licencjacki z wyróżnieniem. Praktykę charakteryzatorską zdobywała między innymi za kulisami Teatru Wielkiego-Opery Narodowej ,Warszawskiej Opery Kameralnej czy Teatru Syrena.
Natomiast Doświadczenie zawodowe jako wizażystka zdobywała na licznych sesjach fotograficznych i planach teledysków. W swoich pracach Szuka niecodziennych rozwiązań – cechuje ją kreatywność jak sama mówi inspiruje ją nie tylko sztuka charakteryzacji czy makijażu a muzyka, malarstwo, grafika, rzeźba czy nawet literatura i jej symbolika.
klaudiakotart(at)gmail.com

Karina Szambelan
Jest wizażystką z powołania - na studiach kosmetologicznych poczuła, że jej prawdziwą pasją jest malowanie ludzkich twarzy i ciał. Dlatego zdecydowała się na specjalizację z w tym kierunku. Ukończyła l i ll stopień Pro Academy School of Make Up we Wrocławiu. Cały czas szkoli się również u najlepszych makijażystów w kraju. Nie koncentruje się jedynie na malowaniu - intereusje ją również fotografia wizażu, a także bodypaiting i charakteryzacja. Obecnie pracuje głównie na planach filmowych seriali, etiud, teledysków, jak również przy reklamach, transmisjach na żywo i sesjach zdjęciowych. Wykonuje również zlecenia dla klientów indywidualnych. Prowadzi też szkolenia z makijażu scenicznego. Inspiruje ją nowoczesność, natura, ale także dziwność, odmienniść i awangarda - wszystko to łączy w całość, poszukjąc jednocześnie odrobiny klasyki.
karina.szambelan(at)onet.pl

Oprawa muzyczna projektu

Odme, Sebastian
Współpracował m.in z Wojtkiem Sokołem (Platynowa płyta) czy Rosalie produkując muzykę na ich albumy, jako Dj związany z sopockim Sfinksem, gdyńskim Fyrtlem i gdańską Ulicą Elektryków.
Reprezentant kolektywów Undadasea oraz Borcrew, prezentuje szeroko rozumianą muzykę miejską.
www.mixcloud.com/odme
www.youtube.com/odme
soundcloud.com/odme
www.instagram.com/seba_odme